W dzisiejszych czasach trudno jest wyobrazić sobie dobry materiał e-learningowy bez filmu czy animacji. Od tych najprostszych, niemal symbolicznych po skomplikowane obiekty 3D pokazujące to, czego nie można zobaczyć w normalnych warunkach. Uczymy wykorzystując animację i stosujemy ją wówczas, gdy ma szansę pomóc odbiorcy na lepsze zrozumienie czy zapamiętanie ważnych informacji. Wielu z nas tworzy taką formę przekazu każdego dnia. Teraz jednak wystarczy dobry program, przyzwoity komputer, grafika wektorowa, podkład dźwiękowy i kilka dni montażu. Na początku wcale nie było to takie proste.
Czy zastanawialiście się kiedyś jak to się wszystko zaczęło?
Matką wynalazków po raz kolejny okazała się potrzeba, ale tak naprawdę wszystko zaczęło się od Władysława Starewicza – uważanego dzisiaj za jednego z prekursorów animacji (ur. 8 sierpnia 1882, zm. 26 lutego 1965). Próbował on nakręcić film o żukach jelonkach, ale natrafił na pewien problem. Owady jak to owady, nie bardzo chciały współpracować. Zniechęcony próbami filmowiec uśmiercił je i oderwał im nogi, które następnie zostały przyczepione do ich korpusów za pomocą elastycznych drucików. Dzięki temu możliwe było ustawienie żuków w takich pozycjach jakie były w danej chwili potrzebne. Wystarczyło wykonać delikatny ruch drucikiem i zrobić zdjęcie. I tak 24 razy na każdą sekundę filmu, bo właśnie tyle zdjęć było potrzebnych, aby skutecznie oszukać ludzki wzrok. Gdy Władysław Starewicz pokazał publiczności film, w którym żuki robiły różne sztuczki, tańczyły i były przebrane, nikt nie domyślił się, że to animacja (nie znano jeszcze takiego pojęcia) i okrzyknięto go treserem żuków 🙂
Ci, co pamiętają „Przygody kota Filemona”, „Misia Uszatka”, „Małego Pingwina Pik-Poka”, „Parauszka i przyjaciół” czy „Reksia” domyślają się ile pracy kosztował każdy odcinek. Jak łatwo obliczyć odcinek trwający 9 minut to 12960 zdjęć, co oznacza 12960 rysunków lub zmian pozycji kukiełki. Dla lepszego zobrazowania wyobraźcie sobie kota Filemona, który podnosi łapkę. Czynność ta trwa zaledwie 1 sekundę, ale wymaga aż 24 oddzielnych rysunków. Dziś animatora zamiast treserem żuków nazwalibyśmy raczej treserem cierpliwości.
Wydawałoby się, że wszystko uległo zmianie, technika poszła do przodu i takie staromodne metody odeszły do lamusa. W większości to wszystko prawda. Jest jednak coś, co wykorzystujemy w naszej pracy do dnia dzisiejszego. Storyboard. Podczas wizyty w łódzkim muzeum animacji Se-ma-for natknęliśmy się na storyboard jednego z odcinków serialu animowanego „Parauszek i przyjaciele”. Jak duże było nasze zdziwienie, gdy zdaliśmy sobie sprawę, że dziś pracujemy na bardzo podobnym dokumencie, w którym rozpisujemy sceny przy pomocy wizualizacji oraz krótkich opisów.
Poniżej znajdziecie kilka zdjęć scenerii z tego samego serialu. Zobaczcie jak wiele pracy włożyli twórcy bajki w odwzorowanie najmniejszych nawet detali. Na polskim rynku edukacyjnym można tylko pomarzyć o projekcie, w którym tak wiele elementów można by narysować odręcznie, nie mówiąc o tym, żeby stworzyć tak bogatą animację.
Pomimo upływu czasu wciąż pozostajemy pod wrażeniem wizyty w Se-ma-forze. Nadal trudno nam sobie wyobrazić ilość czasu i cierpliwości, jakie mieli dawni twórcy animacji. Cieszymy się, że czerpiąc z dobrych wzorów i lat doświadczeń możemy tworzyć nasze małe „dzieła” szybko i efektownie, ale też z wykorzystaniem techniki obrazowania i rozpisywania scen. To takie połączenie nowoczesności z tradycją.